Pomyślicie pewnie, że wybitnie nie lubię języka angielskiego. Albo że za moimi słowami przemawiają kompleksy – Pewnie wszystko przez to, że nie studiowała anglistyki, a przecież był moment, że chciała. Albo, że próbuję status angielskiego zdegradować. Wprost przeciwnie.
W szkole przez wiele lat przekonywano nas, że znajomość angielskiego zawsze się gdzieś przyda. A na pewno już otworzy bramę do świata podróży – pomoże zarezerwować nocleg czy zapytać o drogę. Funkcjonuje w językoznawstwie taki wdzięczny termin „moc języka”, który – jak łatwo można wywnioskować – wskazuje na siłę, z jaką dany język występuje, jest nauczany i używany przez konkretną społeczność na konkretnym terenie. Najogólniej rzecz biorąc, można powiedzieć, że mówimy tu o jego popularności wśród uczących się. Zależy ona jednak zawsze od perspektywy i szerokości geograficznej, a także od panujących trendów.
Zalew kultury amerykańskiej spowodował, że w wielu miejscach na świecie ludzie poczuli potrzebę poznania angielskiego, choć nie wszędzie postawiono go na pierwszym miejscu z punktu widzenia uniwersalności. W Polsce, szczególnie od momentu wejścia do Unii, faktycznie doszliśmy do takiego etapu, że znajomość angielskiego jest umiejętnością, bez której trudno chociażby znaleźć pracę. Podana w życiorysie pracownika nie wzbudza już wielkich emocji wśród pracodawców, bywa czymś oczywistym. Rozmawiając z obcokrajowcami przyjeżdżającymi do Polski, nietrudno zaobserwować, że podobny proces miał miejsce także w ich krajach, również spoza europejskiej wspólnoty.
Tymczasem w podróży bywa różnorodnie. W Budapeszcie, popularnej europejskiej stolicy, w dość dużej restauracji czekałam na kelnera, który mówi trochę po angielsku – na dziesięciu kelnerów był taki tylko jeden, wszyscy za to mówili świetnie po niemiecku. W małej węgierskiej agroturystyce kupiłam butelkę wina już po polsko-niemiecku, po angielsku nie przeszło ani jedno słowo. W Brukseli nie zauważyłam nigdzie napisów dla turystów po angielsku (może to już się zmieniło?), a kanapkę kupiłam na migi, na koniec wykrzesując z siebie mizerne merci. A kiedy kupowałam pamiątki w Hiszpanii, na jednym stoisku pomogły wszystkie możliwe języki, tylko nie angielski. W małej greckiej miejscowości, co ciekawe, przydał mi się kiedyś rosyjski.
To nie jest oczywiście tak, że w konkretnych krajach ludzie nie mówią po angielsku i koniec. Jest pewnie tak, jak zwykle – jeden zna, drugi nie, zależy jak trafimy. Czasami jednak od razu wiadomo, że gdzieś na pierwszym miejscu częściej występuje niemiecki, francuski, chiński lub jeszcze inny język i nasz angielski wiele nam nie pomoże.
Dlatego uczmy się angielskiego, ale stawiając go na podium językowych umiejętności, pamiętajmy o tym, że nie ma takiego obowiązku – nie możemy wymagać tego samego od miejscowych, jadąc na zagraniczne wakacje. To my jedziemy do nich, to oni otwierają nam swoje drzwi. Warto przed podróżą przygotować sobie podręczne rozmówki, podstawowe zwroty w języku kraju, do którego jedziemy. W dobie Internetu to naprawdę nie jest trudne, nic nie kosztuje, a może ułatwić nam życie. Sami nie będziemy się męczyć, jeśli akurat cała szkołę uczyliśmy się innego niż angielski języka, a i nasi rozmówcy, będący w podobnej sytuacji, być może też odetchną z ulgą?