Muszę przyznać, że dałam się nabrać. Zostałam oszukana przez tytuł, a oszustwo to niebagatelne. „Zimowy romans” brzmi równie kusząco jak „Wirujący seks”. Podczas gdy ten drugi wszyscy znają jako „Dirty dancing”, nasz tytułowy bohater w oryginale brzmi jeszcze zwyczajniej: „Серебряные коньки” – czyli nic innego jak… „Srebrne łyżwy”.
Mając jak dotąd do czynienia z wieloma kostiumowymi produkcjami kinowymi zza wschodniej granicy, chętnie sięgnęłam po „Zimowy romans”. Czego się spodziewałam? Sama nie wiem – może choć dworskiej intrygi? Może odrobiny dokumentu?
Tłumacze skorzystali z możliwości zmiany oryginalnego tytułu, a modyfikacja ta stała się nadzwyczaj skuteczna. Tytuł, choć nieco kiczowaty, zapewne przyciągnął znacznie więcej odbiorców. Czy obejrzałabym „Srebrne łyżwy” bez dodatkowej zachęty? Nie jestem pewna, może zainteresowałabym się jedynie przez wzgląd na swoje wieloletnie zmagania sportowe w tej właśnie dyscyplinie.
Dałam się więc nabrać i mimo, że tytuł mnie rozczarował, sam film zaoferował znacznie więcej, niż się spodziewałam. Choć oczywiście potrzebowałam czasu, żeby wszystko należycie dostrzec.
Filmowy debiut Michaiła Lokszyna – „Zimowy romans” – szybko po premierze zebrał ogrom pozytywnych recenzji. To raczej nieco baśniowy film przygodowy, niż dramat obyczajowy. Nie zważając na dość prostą fabułę niczym z Disneya, trzeba przyznać, że jest to kino pełne scen wysokich lotów, przez krytyków porównywane z najlepszymi hollywoodzkimi produkcjami. Ogląda się je więc bardzo przyjemnie.
Petersburg, rok 1899. Wszyscy z niecierpliwością przygotowują się do świąt i powitania Nowego Roku, ale oczekują również końca pewnej epoki. Jak się później okaże, czas akcji wcale nie był wybrany przypadkowo. Skute lodem kanały północnej stolicy tętnią życiem, służą jako miejsce spotkań, rozrywki i przedświątecznych zakupów. To tam w świątecznej atmosferze spotykają się reprezentanci różnych warstw społecznych. Dlatego to również tam grasuje szajka kieszonkowców, a wśród nich główny bohater, Matwiej (Fiodor Fiedotow), który właśnie stracił pracę. W tym samym czasie w pewnym arystokratycznym domu zdolna córka ministra – Alisa (Sonia Priss) bezskutecznie próbuje namówić ojca, żeby ten wyraził zgodę na jej udział w kursach wieczorowych dla kobiet. Losy Matwieja i Alisy szybko się przecinają, a ciągu dalszego nietrudno się domyślić.
Jest to jednak ciąg dalszy pełen zwrotów akcji i kaskaderskich popisów. W tle przepiękny zimowy Petersburg, fantastyczna scenografia i bogate kostiumy. Na dwie godziny przenosimy się w czasie i przestrzeni. Magiczna otoczka, kanały i łyżwiarze sprawiają wręcz wrażenie, że jesteśmy w Niderlandach, nie w dziewiętnastowiecznej Rosji. Internet w tej kwestii również nie pozostaje obojętny. Czy baśniowość w filmie dotyczy więc i samego Petersburga? Czy ktoś znowu chciał widza oszukać?
Petersburg przełomu wieków
Wybudowany na zlecenie Piotra I w XVIII wieku na błocie i rzekach miał być swojego rodzaju rosyjskim Amsterdamem. Przez praktycznie cały XVIII wiek brakowało w nim mostów, bo zamierzeniem Piotra I było stworzenie miasta-portu, do którego wpływałyby statki z całej Europy, i skłonienie mieszkańców do przemieszczania się po wodzie na prywatnych łódkach. Zamarznięte zimą wody Petersburga dawały kupcom i mieszkańcom dodatkową przestrzeń handlową i nadal służyły jako drogi. Co bogatszy petersburżanin mógł skorzystać z szybkiej podwózki na saniach z fotelem. Sanie oczywiście pchali łyżwiarze, a łyżwy stały się chwilowo najpopularniejszym i najtańszym sposobem na przeprawę przez miasto. W 1895 roku na zamarzniętych kanałach pojawiły się dodatkowo…tramwaje. Przetrwały do 1910 roku i o dziwo przez te wszystkie zimy nie zatonął żaden z nich.
Petersburg pod koniec XIX wieku nadal pełnił funkcję stolicy Rosji, choć przy okazji okrył się niechlubną sławą kryminalnej stolicy całej Europy. To miasto, w którym luksusy wyraźnie kontrastowały z biedą. Drobne przestępstwa były wtedy na porządku dziennym, a po ulicach grasowali nie tylko zwykli chuligani, ale również (a może przede wszystkim) profesjonalnie zorganizowane grupy kieszonkowców wraz ze swoim wewnętrznym prawem i hierarchią. Prawdziwym złodziejem trzeba było się urodzić – liczyła się gibkość, wytrzymałość, zimnokrwistość i …długie palce. Choć i tego nie wystarczyło. Szanujący się kieszonkowiec musiał prowadzić określony tryb życia i nieustannie dbać o kondycję fizyczną. Mówiono wręcz o „akademiach złodziei”, a – jeśli wierzyć miejskim legendom – egzamin końcowy polegał na wyjęciu portfela z kieszeni potencjalnej ofiary, przeliczeniu pieniędzy i oddaniu wszystkiego z powrotem. Straty wśród mieszkańców były tak potężne, że stworzono specjalnie szkolone pododdziały policji do walki właśnie z ulicznymi kradzieżami. Złodzieje pojawiali się wszędzie tam, gdzie mogli coś zyskać, odstępstwem nie były więc i rzeki czy kanały północnej stolicy.
Ryzyko utraty cennych przedmiotów nie przeszkadzało jednak mieszkańcom miasta nad Newą uczestniczyć w licznych rozrywkach. Jednym z nich była jazda na wspomnianych wcześniej łyżwach. Pierwsze lodowisko w Petersburgu powstało już w 1865 roku w Parku Jusupowów, którego teren wynajmował tamtejszy klub jachtowy. To zresztą właśnie tam w 1890 roku odbyły się pierwsze w Rosji międzynarodowe zawody w jeździe figurowej. Park Jusupowów, jak i kilka innych lodowisk w stolicy, nie był ogólnodostępny, więc żeby móc się tam dostać, należało otrzymać stosowny bilecik. Dla pozostałych chętnych tworzono lodowiska w innych częściach miasta, m.in. na Fontance. Tak oto dziecięca zimowa zabawa stała się w Rosji wyborną rozrywką dla dorosłych.
Stołeczne parki oferowały jednak znacznie więcej niż tylko lodowiska. Urządzano tam teatry, maskarady, a nawet…lunaparki z kolejką górską z prawdziwego zdarzenia! A przynajmniej na miarę końca XIX wieku. To w parkach mieszali się również ludzie różnych stanów, tworząc zalążki demokratycznej klasy średniej. A gdyby tych atrakcji było mało, z mody nadal nie wychodził spirytyzm – chętnie korzystano z zaproszeń na wieczorki, podczas których znane medium przywoływało duchy przeszłości lub gdzie oglądano pokazy niezwykłej magii.
Czy reżyser pomylił Rosję z Holandią?
„Zimowy romans” oparty jest na książce amerykańskiej pisarki Mary Mapes Dodge „Silver Skates”, której akcja dzieje się właśnie w Niderlandach. Twórcy filmu nie nakręcili wiernej adaptacji tej powieści, a inspirując się, przenieśli jedynie łyżwiarski motyw na rodzimy grunt i umieścili akcję w – bądź co bądź – wzorowanym na holenderską modłę grodzie Piotra. Bez znajomości historii Petersburga i jego mieszkańców, można łatwo dać się zwieść tym, dla których film zawiera zbyt mało rosyjskiego pierwiastka. Wbrew pozorom historia Matwieja i Alisy rozgrywa się na tle prawdziwej historii miasta w najlepiej dobranym momencie – na koniec wieku i tuż u schyłku carskiej Rosji.
Świetne kino familijne, w sam raz na noworoczne ferie. A jakie są wasze wrażenia?