Mój angielski w szkole szczególnie podstawowej i gimnazjum brzmiał – co tu dużo mówić – raczej przeciętnie. Chociaż słuch mam świetny, muszę przyznać, że wtedy nie przywiązywałam do swojej wymowy większej wagi. Internet raczkował, o YouTube jeszcze nie śniliśmy, a blogosfera kręciła się raczej wokół opisywania swojego dnia i wklejania brokatowych gifów. Mieliśmy mniej źródeł i chyba dzięki temu mniej kompleksów na tle swoich umiejętności językowych.
W liceum odkryłam swoją pasję do języków, a co za tym idzie byłam bardziej wyczulona na swoje błędy, szczególnie po tym, jak ktoś się w klasie zaśmiał podczas jednej z moich wypowiedzi. Kiedy więc poszłam na studia filologicznie, uparłam się, że wykorzystam cały muzyczny talent i poświęcę ładnej wymowie więcej czasu. Udało mi się uzyskać zaplanowany rezultat. Przy okazji podszkoliłam też angielski, a dwukrotny, choć krótkoterminowy, wyjazd do Anglii pomógł mi zauważyć, co w mojej wymowie wymagało poprawek. A Erasmus już w ogóle uświadomił mi, jak różny może być angielski i jak bardzo mi to nie przeszkadza.
Teraz jest też inaczej. Ilość blogów, kanałów, dostępnych książek, nagrań, materiałów, szkół, w których uczą tylko native speakerzy zwiększyła się wielokrotnie, również w mniejszych miastach. Z jednej strony mamy ogromne możliwości, z drugiej większą presję i czasami bardziej boimy się mówić, bo nie mówimy tak dobrze jak „oni”. A może wcale nie musimy?
W nauczaniu języków obcych dominuje przekonanie, że w wymowie musi być znaleziony jakiś złoty środek – nie musi być idealna, ale przynajmniej ma nie zaburzać komunikacji. Cóż, mówiąc „prosię” zamiast „proszę” obcokrajowcy często stają się obiektem żartów swoich kolegów i ludzi postronnych. Chociaż nikt zwykle nie jest świadomy tego, ile czasami ten obcokrajowiec musi włożyć pracy w to, żeby wymówić poprawnie „sz”. Akceptujemy więc taką wymowę, która będzie przynajmniej do tego dźwięku zbliżona.
Z nauczaniem wymowy związane jest również pojęcie okresu krytycznego. To teoria, która mówi o tym, że po przekroczeniu określonego wieku wielu z nas nie jest już w stanie nauczyć się języka na poziomie biegłości native speakera. Nasze ucho nie jest już tak wrażliwe na przyswajanie nowych dźwięków, te nowe głoski raczej zestawia z tymi, które już zna, szuka czegoś podobnego, adaptuje. Dlatego nie zawsze brzmi to perfekcyjnie. Jakkolwiek nie odrzucalibyśmy tej teorii należy przyznać, że jest w niej choć ziarnko prawdy – nietrudno dostrzec, że dzieciom generalnie łatwiej się uczyć. Oczywiście są wyjątki i wielu dorosłych rozpoczynających późno naukę osiąga fantastyczne efekty, ale jeśli czujesz, że twoja wymowa nie jest idealna, na pewno nie jesteś w tym sam, wręcz możesz być w większości.
Nie każdy musi mówić w języku obcym identycznie (lub prawie identycznie) jak native speaker. Nie da się przecież też być rodzimymi użytkownikami każdego obcego języka! Tym bardziej, że obecnie uczymy się często kilku języków ze względów czysto pragmatycznych –mają być naszym narzędziem w komunikacji, mamy osiągnąć określony cel, porozumieć się, a niekoniecznie recytować wiersze. W innej sytuacji mogą być chyba tylko aktorzy i śpiewacy, ale to temat na osobny post. Oczywiście, to miłe uczucie kiedy jakiś native speaker chwali naszą wymowę, jednak brak pochwały nie powinien być powodem do rezygnacji z mówienia lub – z drugiej strony – wyśmiewania innych. Brak pochwały nie oznacza również, że mówimy źle.
Może cię to zaskoczy, ale native speakerom też zdarzają się błędy leksykalne czy gramatyczne. Nie każdy też ma idealną wymowę. Zwróć uwagę na ludzi w swoim otoczeniu – czy wszyscy mówią w ten sam sposób? Czy nikt się nie potyka i nie przekręca słów w trakcie wypowiedzi? Wszyscy popełniamy błędy językowe. Tak po prostu, sam nawet nie wiesz dlaczego, a jednak powiesz coś inaczej. Więc w języku obcym jest to tym bardziej usprawiedliwione.
Warto dążyć do poprawności językowej i pięknej wymowy, ale zaleciłabym przy tym dawkę luzu.