Bez kategorii, student

Rozstania i powroty, czyli moje relacje z niderlandzkim

Jako filolog, glottodydaktyk i człowiek, który zna kilka języków chciałabym dać Wam dziś złotą radę w kwestii wyboru języka obcego. Prościej nie będzie: wybierzcie język, którego uczy się mało osób, żeby nie mieć konkurencji. Jednocześnie niech będzie to język, którego uczy wiele osób, żebyście mogli łatwo znaleźć nauczyciela, nauczyć się szybko i skutecznie. I jeszcze tanio, tanio niech będzie!

Nie da się? Nie da się. To znaczy, może się da, może gdzieś, może ktoś, może jakoś. Może nie niderlandzki.

 

Moja przygoda z niderlandzkim zaczęła się tak dawno temu, że aż wstyd się przyznać. Pierwszy certyfikat ukończonego kursu dostałam…11 lat temu, w Belgii. W tych zamierzchłych czasach spotykałam osoby, które twierdziły, że Bruksela to państwo, a Holandia kojarzyła się niektórym jedynie z bujną roślinnością.

 

Mam na myśli tulipany.

 

Nie licząc rodziny i bliższych znajomych, każdy patrzył się na mnie podejrzliwie, kiedy mówiłam, jakiego języka się uczę. Ja tymczasem zastanawiałam się, dlaczego nie wzięłam pod uwagę jeszcze kilku innych, bardziej niszowych filologii, kiedy wybierałam studia? Zresztą, którejkolwiek filologii bym nie wybrała, w końcu znalazłaby się jakaś następna na mojej liście.

Na szczęście nie muszę być magistrem z każdego języka. Mogę się ich po prostu uczyć dla siebie.

Minęło więc 11 lat, a ja tkwię z nosem w podręcznikach i nadal dostaję różne zaskakujące pytania: Chce ci się jeszcze uczyć?, Po co się uczysz kolejnego języka, przecież jesteś już filologiem?, A dlaczego akurat niderlandzki? Ale masz językowy rozrzut!

Oczywiście, że mi się chce. Ujmijmy to tak, że wpadłam po uszy, bo właśnie jako filolog nie przestaję się uczyć. To taka miłość po grób. Muszę utrzymywać moje językowe relacje nie tylko przy życiu, ale też w niezłej kondycji. A im jestem starsza, tym muszę wkładać w to więcej wysiłku.

Jednak nie mój pesel winny jest tego, że uczę się niderlandzkiego bez końca i ciągle nie jestem tam, gdzie bym chciała.

Wróciłam do Polski, był 2012 rok i wydawało mi się, że wszystko przede mną. Teraz nic, tylko dokończyć naukę i osiągnąć jakiś konkretny poziom językowej satysfakcji.

Tymczasem, choć lądowanie na polskiej ziemi poszło gładko, szybko i dość boleśnie zderzyłam się z rzeczywistością. Nie przewidziałam jednego: kto będzie mnie tutaj uczył tego języka? Długo szukałam (jakiegokolwiek!) nauczyciela i początkowo musiałam zadowolić się korepetycjami z native speakerem, który pojęcia nie miał, jak funkcjonuje jego własny język i czym jestem poziom językowy. Nie mogłam mieć żadnych wymagań, nie miałam żadnego wyboru. Tymczasem moje relacje z niderlandzkim trafiły już na OIOM.

Kolejna przerwa, potem niezbyt ciekawy kurs w pracy, potem znowu przerwa, trochę samodzielnej nauki. Znów przerwa. Pytania do szkół językowych, które w ofercie miały co prawda niderlandzki, ale później przyznawały, że zaczną szukać nauczyciela dopiero, jak będą uczniowie. Mój niderlandzki znów w reanimacji, rokowania raczej słabe.

Aż w końcu przyszła pandemia. Jakkolwiek to nie zabrzmi, covid wskrzesił moje językowe nadzieje. Nauczyciele nie mają wyboru i przekonują się do pracy zdalnej. Hej, niderlandzki, jesteśmy uratowani!

Wróciłam wtedy  na kurs od podstaw, żeby poukładać sobie co nieco w głowie, ale szybko przeszłam na lekcje indywidualne, bo oprócz nadziei obudziły się we mnie stare umiejętności.

A teraz? A teraz znowu nie mam nauczyciela, bo mam wybór i wiem, czego oczekuję.  Lekcje nie należą do najtańszych, więc chcę inwestować w jakość. Znów przerwa, ale już inna niż te poprzednie. Mamy się z niderlandzkim świetnie i wkrótce wracamy do gry!