Bez kategorii, refleksje

Minimalizm a nauka języków (nietypowa recenzja „Goodbye things”)

Sięgnęłam po „Goodbye, things” japońskiego autora Fumio Sasaki zachęcona opiniami pewnej amerykańskiej influencerki. Wystarczyło przeczytać kilka fragmentów w publikowanych przez nią relacjach, a już dałam się namówić tej, poniekąd, reklamie – miałam ochotę pójść na całość. Tylko…czy warto było szaleć tak?

Rzadko czytam poradniki i nie ukrywam, że miałam trochę obaw wobec tej publikacji. Minimalizm nie jest nowym kierunkiem, więc gdzieś tam z tyłu głowy wirowała myśl, że książka będzie zachęcać do skrajności – wyrzuć wszystko, zostań ascetą. Tymczasem byłam zaskoczona już na wstępie, bo autor od początku podkreśla, że dla każdego minimalizm może oznaczać coś zupełnie innego. Chodzi tylko o odnalezienie własnej harmonii.

Pomyślałam od razu, że podobnie bywa z nauką języka. W ostatnich latach dużo zmieniło się w podejściach glottodydaktycznych, a nauczyciele i pasjonaci pochłonięci są dzieleniem się sposobami na to, jak zapamiętać nowe słowa. Szerzeniu się pomysłów sprzyja internet (ilu nauczycieli zakłada działalność gospodarczą i promuje ją online, bo nie ma co liczyć na umowę o pracę?) – niezliczone blogi, porady, słówka dnia, ebooki i checklisty. Można w tym utonąć, więc i tu dobrze byłoby znaleźć swoją harmonię, bo, nie licząc zajęć i pewnych ogólnych reguł, którymi rządzą się języki, sami powinniśmy ustalić, jak lubimy się uczyć. Tymczasem nie wszystko będzie nam sprzyjać, a nadmiar jedynie przytłacza – bo od czego tu właściwie zacząć?

 

Minimalista, według Fumio Sasaki, to nie ktoś, kto tylko wyrzuca większość rzeczy, ale ktoś, kto myśli o tych przedmiotach, które są dla niego ważne.

 

Mieliście kiedyś tak, że zanim zaczęliście się uczyć, musieliście w swoim pokoju zaprowadzić porządek? Za dużo kolorów, niepotrzebnych gratów, wizualny chaos – to wszystko zajmuje naszą „przestrzeń dyskową”, mimochodem zaprząta myśli. Czy nie lepiej byłoby zrobić miejsce w pamięci dla nowych umiejętności? „Goodbye, things” to książka, która przede wszystkim zachęca do poszukiwania swojego minimalizmu jako poszukiwania spokoju w przebodźcowanym świecie. To zaprojektowanie swojej przestrzeni w taki sposób, aby była tłem, a nie sensem naszej codzienności. Jednak to również książka o samotności i potrzebie bycia dostrzeżonym, o relacjach międzyludzkich i zaangażowaniu w świat wokół nas. W końcu to też książka o tym, jak wiele w naszym życiu (począwszy od oszczędzania, a skończywszy na zdrowym gotowaniu) mogą zmienić proste nawyki.

 

Jeśli myślicie, że Fumio Sasaki pięknie teoretyzuje i tylko lawiruje pomiędzy kulturą buddyjskiego Zen a minimalizmem produktów Steve’a Jobsa, nic bardziej mylnego. W książce znajdziecie aż 55 praktycznych rad, z którymi poczujecie się u siebie jak w domu. Mnie niektóre wydały się przesadne, ale znalazłam w nich też sporo inspiracji, które od razu wcieliłam w życie.

 

I mój mąż, chcąc nie chcąc, też. Za przykład niech posłuży choćby niewinny cytat „Don’t put it down, put it away” (Nie kładź tego, tylko odłóż na miejsce), który wybrzmiewa u nas codziennie. Do tego stopnia, że rzeczy magicznie trafiają tam, gdzie powinny, a Krzysztof chwali się nowymi phrasal verbs na swoim kursie angielskiego. No – dwie pieczenie, prawda?

 

Wybieranie poradników po angielsku to jedna z moich strategii nauki. Nie jestem fanką stylu, jakim pisane są takie książki. Przez to czytanie ich po polsku nieco mnie irytuje. Wybór wersji obcojęzycznej sprawia, że skupiam się na tekście i przy okazji mam kontakt z językiem. W „Goodbye, things” nie uszło jednak mojej uwadze to, co moim zdaniem, jest typowe dla poradników – te same myśli przekazane kilkanaście stron dalej innymi słowami. Odnoszę wrażenie, że autorzy tego typu książek plączą się w treści, brakuje w nich solidnej, przemyślanej konstrukcji tekstu. Tym niemniej, w „Goodbye, things” wcale nie przeszkadzało mi powtórzenie sobie pewnych kwestii i – rzecz jasna – angielskich słówek.

 

Zdarza się, że gdy sama udzielam porad językowych, wydaje mi się, że powtarzam coś oczywistego, jednak coraz częściej słyszę od studentów, że oni nie bardzo wiedzą, jak się uczyć. I coraz mniej dziwi mnie chaos w ich notatkach, w zadaniach domowych i w próbach samodzielnej nauki czy okiełznaniu reguł. To chyba dobry czas, żebym i o tym więcej pisała, nawet jeśli wydaje się to niepotrzebne. Być może któraś z moich metod zainspiruje innych do znalezienia swojego wewnętrznego, językowego Zen i odkrycia tego miłego uczucia  językowej swobody?

 

Już samo czytanie poradnika Fumio Sasakiego budziło mój wewnętrzny spokój, powodowało wrażenie przyjemnego chłodu, przewietrzenia głowy. Potrafiłam, nie wstając jeszcze z kanapy, wyobrazić sobie to uczucie, jakie zrodzi się, kiedy uporządkuję swoją przestrzeń. Bardzo do tego uczucia tęsknię, więc sukcesywnie nad nią pracuję. Jeśli interesuje Was temat minimalizmu, odgracania domu i utrzymywania porządku, książka „Goodbye, things” zawiera chyba wszystko, o czym mówi się na wielu tematycznych blogach. Sasaki zachęca niechcący do minimalizmu sieciowego – cóż, po przeczytaniu jego książki odpadnie Wam śledzenie kilku profili w mediach społecznościowych. A kiedy Wasze otoczenie będzie już tylko tłem dla codzienności, usiądziecie spokojnie z tym, czego chcecie się nauczyć i znajdziecie w tym znacznie więcej przyjemności.

Warto było szaleć 😉