Kiedyś bardzo to lubiłam. Komplementy od native speakerów były wspaniałą nagrodą za to, jak duży wysiłek wkładałam w naukę poprawnej wymowy. To było jak miód na moje uszy, jak zdobycie językowego Mont Everestu, który tak trudno osiągnąć w dorosłości, gdy kondycja już nie ta.
Zawsze wydawało mi się, że miłe słowa od natywnych użytkowników języka są wartością dodaną. Czasami bardzo potrzebujemy takiego komplementu, żeby zauważyć własne postępy. Zrozumienie przez innych tego, co mówimy i dostrzeżenie jakości wypowiedzi są swojego rodzaju wymierną oceną kursów. Potwierdzeniem, że wszystko działa. W końcu po to się uczymy języka – chcemy się skutecznie komunikować.
Nawet specjalnie nie zastanawiałabym się nad tym, czy może być inaczej, gdyby nie pewien post Uniwersytetu w Lejdzie (Universiteit Leiden) przy okazji Europejskiego Dnia Walki z Dyskryminacją Rasową, który odbywał się w marcu. Na stronie uniwersytetu pojawiły się przykłady mikro agresji i ich makro wpływu na innych.
Pierwszym przykładem było zdanie: „Wow, Twój niderlandzki jest świetny!”.
Kurczę – myślę sobie – przecież mnie by to tylko zmotywowało do dalszej nauki. Bez przesady – mówię dalej do siebie – wiem, że Unia lubi czasem wpadać w skrajności, jak kiedy prostuje banany, ale co złego jest w miłych słowach. Błagam, niech ktoś mi powie, jak świetny jest mój niderlandzki!
Po czym przypomniałam sobie, ile dostałam komplementów od Holendrów.
Żadnego, a nawet gorzej.
Mówisz za wolno? Nie zrozumiesz jednego słowa? Trudno ci sklecić zdanie? Twoja wymowa nie jest doskonała? Dobierzesz złe słowo? Holendrzy zwykle nie mają na to czasu. Wolą litościwie przejść na angielski, żeby ulżyć ci w mękach. Ik ben Nederlands aan het leren! – Jestem w trakcie nauki niderlandzkiego! Ćwiczyć chcę, do jasnej!
Na nic to.
Problem jest spory, bo wielu przyjezdnych w krajach depresji nie jest w stanie nauczyć się języka. Jak mają to zrobić, jeśli nie mają gdzie ćwiczyć? Kursy to za mało, gdy w każdym regionie mówi się innym dialektem i trzeba tego doświadczyć na własnej skórze. A na dodatek nie zachęcają stwierdzenia: „Wiesz, mówisz jakoś dziwnie, może przejdźmy na angielski, będzie prościej dla wszystkich”. Chrystusie! Taż ja mówię najlepiej jak mogę, naprawdę nie da się tego zrozumieć?
W tym kontekście komplement językowy, na dodatek poprzedzony pytaniem „Skąd przyjechałeś?” mógłby brzmieć już jak sarkazm.
Oczywiście nie jest tak, że wszyscy nam źle życzą lub czują nad nami językową wyższość, są przecież tacy, którzy robią to nieświadomie oraz inni, którzy chętnie pomogą. Jednak nie można udawać, że sprawy nie ma, jeśli tak dużo mówi się o niej wśród imigrantów i próbują z nią walczyć sami nauczyciele-Holendrzy.
W takiej sytuacji brak komplementów i nieprzełączanie się na angielski będzie prawdziwą pochwałą!
Nadal bardzo lubię miłe słowa, choć bez nich też przeżyję. Zależy mi przede wszystkim na umiejętnościach (a jak je mam, to w nie wierzę!) i przestrzeni do rzucania sobie wyzwań.
Zastanawiam się tylko, czy komplementować polski u obcokrajowców. Zawsze byłam pełna podziwu wobec tych, którzy tak dobrze opanowali nasz piękny, acz dość pogmatwany język. Takie uwagi wyskakiwały same, bo w sposób naturalny doceniałam czyjeś osiągnięcie. I o ile z ust nauczyciela może to brzmieć jak część oceny, o tyle jako szary człowiek chyba się przymknę, jeśli nikt nie prosi mnie o opinię. Może faktycznie najważniejsze jest to, żeby zwyczajnie się porozumiewać? Niech nie będzie to ani „mój polski” ani „twój polski”. Polski – po prostu.