refleksje

Czytelniczy szach-mat

Nigdy nie umiałam grać w szachy. Nie nazwałabym siebie szachową ignorantką, jednak od najmłodszych lat każda próba nauczenia mnie zasad tej gry kończyła się fiaskiem. Jakże różniła się wtedy, od tej ogólnie przyjętej, moja – jako kilkulatki – wizja tego, jak powinny poruszać się szachowe figury. Trudno było mi zaakceptować, że w moim biało-czarnym królestwie, na dodatek podczas balu, ktoś narzuca postaciom krępujące ich ruchy zasady, zgoła inne niż zakładał mój scenariusz. Gra ze mną wtedy nie miała więc najmniejszego sensu, toteż nikt mnie do szachów nie zmuszał, miał jeszcze przyjść na nie moment, a na tamtą chwilę pozostały jedynie skoczki i warcaby. Zasady zaakceptowałam nieco później, ale w szachy jakoś i tak nie grałam.

Zresztą, sport ten do całkiem niedawna wydawał mi się piekielnie nudny. Bo co może być pasjonującego w obserwowaniu szachistów niespiesznie wykonujących kolejne ruchy i działających na widza niezwykle nieemocjonująco. Co może być interesującego w oczekiwaniu na to, aż rywal wykona swój ruch, żebym to w końcu ja mogła go czymś zaskoczyć. A wszystko to, w mojej wyobraźni, okraszone głosem komentatora „Ale emocje!” – tylko, jakby, w niemiłosiernie zwolnionym tempie.

Muszę jednak przyznać, że absolutnie nigdy nie negowałam pożyteczności szachów. Wiadomo, że wszelkiego rodzaju ćwiczenia, które pobudzają mózg do pracy przedłużają jego żywotność, a szachy zdecydowanie do takiej gimnastyki należą. W obliczu możliwej demencji lub, co gorsza, choroby Alzheimera dobrze jest zawczasu ćwiczyć pamięć, bo chociaż nie zapobiegnie się ich pojawieniu, być może odłoży się je nieco w czasie. Kiedy o tym piszę, przypomina mi się scena z filmu „Motyl Still Alice” , w której główna bohaterka, profesor lingwistyki, podczas wykładu zapomina dobrze znanego sobie słowa. Zawód mi bliski, więc kadr ten poruszył mnie podwójnie.

Wracając jednak do szachów, wpadła mi w ręce swego czasu książka, która, gdyby miała szachy w tytule, zapewne od razu by mi z tych rąk wypadła i nie spieszyłabym się jej podnosić. Autor, Olgierd Świerzewski, najwyraźniej przewidział tę możliwość i sprytnie zatytułował ją (swoją drogą, całkiem przyjemnie) „Zapachem miasta po burzy”. Nie do końca świadoma, co zastanę w środku, otworzyłam na pierwszej stronie i – nie wiedzieć kiedy – szybko zaczęłam przemierzać kolejne. Nie dawało się jej odłożyć na długo, a to w czytaniu lubię najbardziej. Świerzewski w swojej książce zabiera czytelnika w podróż po czasach upadającego Związku Radzieckiego i budzącej się do życia Rosji. Przenika wgłąb rosyjskiej duszy, fenomenalnie zarysowując kolejne historie, a główny wątek rywalizacji arcymistrzów szachowych miesza z miłością i polityką.

Chcąc nie chcąc, trzeba podczas czytania sprawdzać to, czego się nie rozumie. Można owszem prześliznąć się niepostrzeżenie przez mniej interesujący fragment, ale nie ma sensu, jeśli w grę wchodzi główny wątek. Świerzewski nie dał mi wyboru – musiałam zainteresować się poszczególnymi strategiami szachowymi. Chociaż sam przedstawił wszystkie rozgrywki niezwykle obrazowo, w towarzystwie emocji bohaterów i ważących się ich losów. Ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że mógłby to być podręcznik do nauki gry. Wręcz przeciwnie – uświadomiłam sobie, jak wiele dzieje się wtedy, kiedy szachista zastyga nad szachownicą, a zegar nerwowo tyka.

W połowie książki, zdmuchując kurz z pudełka, wyciągnęłam stare drewniane szachy. Te same, które kiedyś tworzyły moje małe królestwo. Niezwykle daleko mi do szachowych arcymistrzów, ba, nie odważyłabym się nawet wziąć udziału w szkolnym turnieju. Jednak gram, bo ćwiczę pamięć i logiczne myślenie. I chcę pamiętać wszystkie wyuczone słowa jak najdłużej.

Ot, taki czytelniczy szach-mat – jeden zero dla Świerzewskiego, jeden zero dla szachów. I jest mi z tym wynikiem bardzo dobrze.