Zasiadanie przed telewizorem na czas meczu z udziałem naszej drużyny urosło już niemalże do rangi osobnej dyscypliny. Pokażcie mi dom, w którym nie ma zajadającego stres kibica! Pokażcie mi mieszkanie, w którym mężczyzna nie zmienia się nagle w guru piłki nożnej, niespełnionego trenera, komentatora najwyższej ligi! Gdyby tylko mógł sam zagrać…
Dziewięćdziesiąt minut wielkich nadziei, choć pod skórą już czujemy, że przecież i tak znowu przegramy, znowu nie przejdziemy, znowu szkoda czasu na oglądanie. A jednak siedzimy, ze wzrokiem wlepionym w szklany ekran.
To my, polscy kibice. Nieco pesymistyczni, ale i tak nie opuścimy żadnego z meczów, i już nauczyliśmy się raz, a dobrze, że „meczy” to jedynie zwierzę.
W piłkarskich zmaganiach z drużyną holenderską od razu zwracamy uwagę na niesprawiedliwy rozdział hormonu wzrostu między zawodnikami obu stron. Polacy jednak wykazują się sprytem, z lekkością turlając piłkę między nogami Holendrów i zwinnie wyskakując ponad ich głowy, strzelają swoją pierwszą w tym turnieju Euro bramkę.
Na straży naszej narodowej dumy, na szczęście mamy też Szczęsnego, który broni naszej bramki (kogo, czego), chociaż w niektórych piłkarskich spotkaniach broni też…rzuty karne (kogo, co). No, biernik, pomyślałby kto! Sama się nad tym chwilę musiałam zastanowić.
Niektórzy sugerują też, że rozpędzeni co tchu w stronę bramki przeciwnika zawodnicy grają agresywnie. Przyzwyczailiśmy się już do tego słowa, chociaż tak naprawdę, polski wyraz „agresja” musi kojarzyć się z fizycznym zagrożeniem (jak podczas dzisiejszej szamotaniny Memphisa z Salamonem o piłkę w rogu boiska). Tymczasem Mirosław Bańko w „Słowniku Wyrazów Trudnych i Kłopotliwych” podpowiada, że można też grać dynamicznie i energicznie. I myślę, że właśnie tak dziś graliśmy!
„A już tak dobrze nam szło…”
Lecą w stronę telewizora bluzgi. Bluzgamy soczyście, choć niektórzy twierdzą, że bluźnią. To jednak nie to samo. Bluźnić można wobec religijnych autorytetów, a tu – choć może zerkamy na niektórych piłkarzy niczym na bóstwa, greckie posągi – rzucamy jedynie surowym mięchem. Nieświadomi robimy to czasem w kilku językach, może przy dzieciach próbujemy się powstrzymywać, wycofując jedynie do kurcząt pieczonych lub…holendrów. Tak jest! Jako wykrzyknienie piszemy je małą literą: o holender! No przecie!
I wtedy na boisko wchodzą kolejni zawodnicy holenderskiej drużyny. Już nam się to nie podoba, już mają na nas plan, ciekawe, co kombinuje ten (na Zeusa!):
Verbruggen [„g” czytamy jak „h” i nie czytamy ostatniego „n”]
van Dijk i de Vrij [“ij” czytamy jak “ej”]
oraz Reijnders [ czytamy „rej”, a nie „raj”]
Oczywiście telewizyjni komentatorzy na pewno nie robią nic innego, jak tylko czytają bloga zbyt ambitnej nieznanej nauczycielki, więc następnym razem na pewno przeczytają nazwiska na jednym tchu, bez mrugnięcia.
Zresztą, współczuję serdecznie komentatorom zagranicznym, gdy łamią sobie język z polskimi nazwiskami. A wystarczy, żeby wiadomo było, o kogo chodzi i żeby nikogo nie obrazić.
Poza tym najważniejsze i tak jest, jak grają. Nasi zagrali dziś w pięknym stylu i mimo przegranej, powinniśmy być zwyczajnie dumni! Ktoś nie jest?