Bez kategorii, refleksje

A ty co ostatnio wyniosłeś z muzeum?

 

„Konia z rzędem temu, kto…” wie, jakie jest pochodzenie tego zwrotu! Ba, a już nawet dwa takie konie temu, kto wie, czym się różni koński rząd od jego czapraczka…

Niewiele z tego rozumiesz? Nie masz czym się przejmować. Mało kto zastanawia się nad językiem, którego używa. Tym bardziej jesteś usprawiedliwiony, jeśli nie słyszałeś o końskich czapraczkach, bo nie uczy się o tym w szkole, choć bez żadnego trudu można ten tajemniczy przedmiot zmierzyć wzrokiem w niejednym muzeum.

Tylko co nam z tego?

Co nam z tego, że muzea wystawiają eksponaty, kiedy my – dorośli ludzie – wchodzimy, oglądamy, podziwiamy piękno, być może doceniamy kunszt, ale nie mamy pojęcia, po co właściwie coś w danym miejscu stoi lub czym w ogóle jest. Nasze pojmowanie wielu muzealnych artefaktów świetnie oddaje karykatura obrazu Jana Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”, o którą swego czasu pokusił się Stanisław Wyspiański.

Stanisław Wyspiański, Karykatura „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki, 1900 r. Zbiory Muzeum Narodowego w Krakowie

 

I wcale nie chodzi o ten pamiętny 1410 rok, ani o to, żeby usprawiedliwiać niewiedzę czy szkolne niedociągnięcia. Chodzi o to, żeby dać ekspozycjom solidne, ale też interesujące tło, bo wśród interesariuszy muzeów są ludzie o różnych potrzebach i różnym poziomie wykształcenia. Ktoś, tak jak ja, zainspiruje się do dalszych poszukiwań informacji o czapraczku, a ktoś inny przejdzie obok niego i całego jego otoczenia obojętnie. A przecież im mniej zapamięta z muzeum, tym słabsze będą jego wrażenia. Czy jeszcze wróci? Czy poleci innym? Czy będzie chciał odwiedzić kolejne?

Co gorsza, wśród odwiedzających znajdą się i tacy, którzy wezmą to zbyt do siebie: skoro nie rozumiem i nie wiem, jak się zachować w muzeum, to nic tu po mnie. W końcu nikt nie chce czuć się zawstydzony ani skrępowany w miejscu, które ma sprawiać przyjemność. Z pomocą znowu przyjdzie Internet – wlepienie oczu w ekran okaże się bezpieczną przystanią. Instytucja kultury nie.

 

Tak się złożyło, że od dzieciństwa pasjonują mnie różne aspekty historii i wizyty w muzeach w kraju i za granicą są dla mnie częścią wypraw lub zwyczajnym sposobem spędzania wolnego czasu. Są takie instytucje, którymi jestem oczarowana, bo po wyjściu uważam, że mi mało. Są też takie, w których się gubię – od ilości przedmiotów, braku spójności wystawy, informacji podanych w sposób chaotyczny, nadmiaru szufladek, atrakcyjnych przycisków, świateł czy odgłosów.  Bywają też takie, w których się nudzę, bo oprócz zerknięcia na kilka obrazów, nie wiem dokąd idę. Nie wątpię, że intencje twórców wystaw były jak najlepsze. Pytanie tylko, jak zostały zweryfikowane zanim zostały oddane publiczności? Czy aspekty oczywiste dla muzealnika przeszły przez filtr zwykłego odbiorcy? I w końcu: czy ktoś słucha edukatorów?

Nie chodzi również o to, żeby infantylizować każdą wystawę. Jednak gdyby uruchomić empatię i wskoczyć na chwilę w buty odwiedzających, można by zbudować z każdej znacznie ciekawszą opowieść. Tym mogą zajmować się nauczyciele, którzy planując swoje najrozmaitsze lekcje wiedzą, jaką ścieżką poprowadzić innych do celu. Jak wspaniały przewodnik, który w ruinach zamku opowie o nim w taki sposób, że zamiast patrzeć na kupę kamieni, oczyma wyobraźni przeniesiesz się w czasie na królewską ucztę.

Tymczasem w wielu instytucjach albo dostrzegamy głównie „nie dotykaj i nie przekraczaj linii” lub też „spójrz na tę całą kolekcję, ile my tego tu mamy!” czy też „stań tu i przez 15 minut czytaj biografię autora” albo w ogóle patrzymy na kopie dzieł, bo oryginały zostały schowane w katakumbach dla przyszłych pokoleń w obawie przed tym obecnym – jakby to miało zrobić różnicę. I nawet nie wiemy, że to kopia, bo skromny podpis drobnym drukiem nas o tym nie informuje.

Jako nauczycielka i twórczyni materiałów edukacyjnych doskonale wiem, że każdy podręcznik przed publikacją musi być dobrze przetestowany. Gdybym wychodziła z założenia, że wszystko jest oczywiste i wystarczy to pokazać, niczego bym innych nie nauczyła. Gdyby wykształceni dziennikarze brukowców pisali językiem Szekspira, nigdy nie dotarliby do swoich czytelników.  Gdyby lekarz używał tylko terminologii łacińskiej, ktoś mógłby nawet nie wiedzieć, że umiera. Tak zwane customer experience – zrozumienie odbiorców jest kluczem do sukcesu.

Marzą mi się nie tylko bogate w zbiory, ale też przyjaźnie zorganizowane muzea. Konia z rzędem temu, kto wie, czy coś się w niektórych zmieni?  Może wszelkie galerie sztuki współczesnej przestałyby być demonizowane i wykorzystywane przez niektóre polityczne ruchy do straszenia społeczeństwa końcem świata. I błagam: niech w muzealnych sklepikach pojawi się więcej dobrych opracowań, dotyczących wystaw, a mniej tandetnych plastikowych długopisów z podobizną papieża!

 

P.S. Zdjęcie w nagłówku pochodzi z wystawy w Muzeum Wyspiańskiego w Krakowie. Skromne, ale wartościowe – polecam!

 

 


A tym, którzy chcieliby wiedzieć, daję znać, że koński rząd to nic innego jak wszystkie przyrządy służące do wygodnej jazdy: siodło, strzemiona, wodze, itd. Jeśli więc oferujemy komuś konia z rzędem, to znaczy że oferujemy coś wartościowego w zamian za informację lub rzecz, którą trudno zdobyć.

O czapraczku musiałam już się wysilić i poszukać: to ten materiał, który znajduje się pod końskim siodłem, ma funkcję estetyczną i praktyczną – chroni skórę konia.

Czapraczek jest więc częścią rzędu.

 Czy wywnioskowalibyście to, patrząc na te dwa eksponaty?

Jak widać, można mieć 3 uczelniane dyplomy i dalej wielu rzeczy nie wiedzieć. 😉